Do odwiedzenia Gruzji zbierałem się już kilka razy, jednak zawsze wypadały inne wyjazdy. Wreszcie w pracy powstał pomysł i ruszyliśmy. Dołączyła do nas jeszcze koleżanka Ania, która przez kilka lat mieszkała w Gruzji (z jej blogiem możecie zapoznać się na stronie http://www.rozagruzji.pl).
Dzień 1 – 5 września 2014
Do Gruzji polecieliśmy liniami Wizz Air z Warszawy. Niestety już na początku samolot miał godzinę opóźnienia, jednak dalej lot przebiegał już bez problemu.
Pierwszy nocleg mieliśmy zarezerwowany w Hostelu Kutaisi by Kote (http://hostelkutaisi.wordpress.com/, 20 lari / osoba, miejsce w pokoju dwuosobowym, łazienka na zewnątrz). Z lotniska za darmo do hostelu zawiózł nas Geogrian Bus. Przyjechaliśmy dość późno, dlatego skoczyliśmy tylko wymienić pieniądze, zjeść kolację i wypić piwko.
Dzień 2 – 6 września 2014
Pierwszą rzeczą, którą mieliśmy rano do zrobienia było odebrania samochodu. Z racji tego, że chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i jednocześnie być niezależnym zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu. Samochód wypożyczyła nam koleżanka Ania, o której wspominam na początku relacji. W czasach, gdy mieszkała w Gruzji był to jej samochód, teraz wypożycza go na potrzeby Fundacji Serce dla Gruzji lub turystą. Nie będę pisał o stawce, ponieważ dla nas było ona promocyjna, ale jak ktoś chce wypożyczyć samochód to zachęcam do bezpośredniego kontaktu z Anią. Do dyspozycji mieliśmy Nisana Pathfidera 4x4. Samochód był sprowadzony z USA, dlatego nie zdziwiła mnie automatyczna skrzynia biegów, nie zdziwił mnie także 3,5 litrowy silnik. Bardziej obawiałem się wizyty na stacji, ale i tutaj samochód wprawił mnie w osłupienie. Przy jeździe trochę po asfalcie, trochę po górach spalił 12 litrów / 100 km, przy jeździe głównie po asfalcie spalił około 15 litrów / 100 km. Nigdy nie byłem przekonany do automatycznej skrzyni biegów, ale w tym modelu działa ona bardzo sprawnie i na gruzińskie drogi automat to wybawienie (jak pomyślałem sobie ile musiałbym się namachać skrzynią przy tych wszystkich zakrętach, podjazdach to aż mnie boli na samą myśl
:) ). Wielokrotnie przydał się także fakt, że samochód był wysoko zawieszony i żadna droga nie stanowiła dla nas przeszkody (tylko raz musieliśmy włączyć napęd 4x4).
Po odebraniu samochodu ruszyliśmy do pierwszego miejsca, czyli katedry Gelati. Trwa jej renowacja (stoi trochę rusztowań), ale nie psuje to ogólnego wrażenia. Bardzo ładnie prezentuje się wnętrze. Spędzamy tam chwilę i ruszamy dalej.
Drugim punktem tego dnia jest monastyr w Motsametcie. Już w Gelati było turystów jak na lekarstwo, za to w Motsametcie jesteśmy tylko my i dwójka Polaków, których zgarnęliśmy po drodze. W przewodniku wychwalali położenie tego monastyru, ale na mnie nie wywiera ono wrażenia. Tak samo jak freski.
Powoli robi się późno a przed nami jeszcze droga do Mestii. Podczas przerwy w małej miejscowości pod sklepem zagaduje nas Gruzin, który się pyta, czy możemy go podrzucić do kolejnej miejscowości. Odpowiadamy, że nie ma problemu, Pan jeszcze biegnie kupić dla nas snickersy i jedziemy. W trakcie drogi okazuje się, że nasz pasażer jest już mocno wstawiony. Prawie krzycząc, stara się nas przekonać, że podróż do Mestii jest bezsensu, ponieważ lepiej jechać do niego na wino. Na nic zdają się tłumaczenia i podziękowania na zaproszenie. Gruzin robi się coraz bardziej męczący, dlatego w miejscowości musimy się z nim pożegnać.
Droga do Mestii mija powoli. Na całej drodze jest asfalt, ale zakrętów jest bardzo dużo i nie ma nawet za bardzo kiedy przyśpieszyć. Ruch jest niewielki, widoki wspaniałe, dlatego podróż mija nam bardzo przyjemnie
:)
Mieliśmy już wcześniej zarezerwowany nocleg u Rozy (http://www.roza-mestia.com/, 35 lari / osoba w pokoju 4-osobowym ze śniadaniem i obiadem). Śniadania są bardzo dobre i mega sycące, jak nam coś zostawało to braliśmy na trasę. Mieliśmy wykupiony jeden obiad, ale akurat tego dnia Pani Roza się rozchorowała i nie mieliśmy okazji spróbować jej dań.
Tego dnia zrobiliśmy jeszcze mały spacer po mieście.
Wieczorem, gdy siedzieliśmy już w naszym guesthousie usłyszeliśmy gruzińskie śpiewy. Nie chciało nam się ruszać, ale wreszcie poszliśmy sprawdzić o co kaman. Okazało się, że w restauracji obok "ryneczk (zaraz obok komisariatu policji) jest restauracja z muzyką na żywo. W środku było mega dużo osób (w 90% turyści), ale śpiewy były bardzo fajne. Kupiliśmy piwko w sklepie obok i siedząc na ławeczce słuchaliśmy gruzińskich śpiewów. Kolejnego dnia wróciliśmy tam na obiad – jedzenie było okay, chociaż porcje dość małe a ceny wysokie (tylko piwko było w miarę tanie). Dlatego, mimo, że śpiewy są robione pod turystów, chłopakom wychodzi to bardzo fajnie i uważam, że wieczorem warto wpaść na piwko czy dwa i posłuchać muzyki. Niestety nie pamiętam nazwy lokalu.
DZIEŃ 3 – 7 września 2014
Na ten dzień mieliśmy zaplanowany jednodniowy treking. Po przepysznym śniadanku ruszamy na trasę. Niestety już na samy początku się gubimy. Szlaki w Gruzji nie są jeszcze dobrze oznaczone, przez co osobom, które są tam pierwszy raz poruszanie się po górach może sprawić pewne problemy.
Zaplanowaliśmy trasę Mestia – Tsvirimi (czerwony szlak, http://www.svanetitrekking.ge/eng/mestia_c_info.htm). Na początku nic nie wskazywało na taką klęskę. Przy muzeum znaleźliśmy strzałkę kierującą na szlak i myślimy sobie, będzie git. Po jakiś 45 minut dochodzimy jednak do ślepego zaułku. Próbujemy wszystkie wcześniej mijane odnogi, ale także i to kończy się porażką. Bez pardonu mogę powiedzieć, że na takim kręceniu straciliśmy dobre 2,5 – 3 h. Ania na ten dzień wypożyczyła konia i stwierdziła, że ona szybciej zawróci i może uda jej się gdzieś wypatrzeć oznaczenie. Wiedzieliśmy, że w pewnym momencie szlak idzie asfaltową drogą, gps wskazywał nam, że w linii prostej do asfaltu jest 300-400 m. Chcieliśmy przejść ten kawałek na azymut, przez las, ale i tutaj nie daliśmy rady. Wreszcie Ania oddzwoniła, że znalazła strzałkę. Była ona wymalowana na kamieniu, praktycznie przy samej ziemi, dodatkowo schowana za drzewem. Trasa odbijała w lewo ale idą od Mestii nie było jej praktycznie widać. Tego dnia nie spotkaliśmy żadnych innych turystów, ani ludzi, więc nie było się nawet jak zapytać o drogę. Dalej strzałki także były mocno pochowane, ale my byliśmy już bardziej uważni. Dopiero ostatni etap przed dojściem do asfaltówki był wyraźnie oznaczony.
Do Kheshkildi docieramy dopiero o 14:00, czyli po 5 h marszu. Według mapy zrobiliśmy dopiero 6 km, nam gps pokazuje, że mamy nabite już 18 km. Robimy się późno, dodatkowo zbierają się deszczowe chmury. Trochę wkurzeni musimy skapitulować i tą samą drogą wracamy do Mestii.
Wieczorem z powodu choroby naszej gospodyni idziemy do knajpki, którą opisywałem wcześniej.
DZIEŃ 4 – 8 września 2014
Po wczorajszych perypetiach zbieramy się dużo wcześniej i dopytujemy się naszej gospodyni jak oznaczony jest szlak nad jezioro Koruldi (http://www.svanetitrekking.ge/eng/mestia_q_info.htm). Wcale nie jesteśmy zdziwieni informacją, że w Mestii możemy się pogubić i lepiej dojechać samochodem pod krzyż. Gospodyni mówi, że droga jest extreme, ale jak się nie boimy to na pewno jest to najlepsze rozwiązanie. Dzisiaj czasu nie mamy za wiele, dlatego decydujemy się na opcję samochodową. Do samej drogi docieramy bardzo szybko, ale równie szybko dowiadujemy się, dlaczego droga jest extreme. Asfaltu oczywiści nie ma i nigdy nie było, są za to mega dziury, praktycznie cały czas zakręty 180 stopni, ostre podjazdy i małe strumyczki do pokonania. Przez dużą część trasy miejsca jest na jeden samochód, chociaż to też za wiele powiedziane - 20 cm dalej i samochód spada w przepaść. Na szczęście bez żadnych problemów (za to z masą filmików i zdjęć) docieramy pod krzyż.
Z tego miejsca pod jezioro Koruldi jest już stosunkowo blisko. Od samego początku widoki są świetne.
Tego dnia pogoda nam dopisuje, momentami nawet za mocno dopieka słoneczko. Przez dużą część trasy towarzyszyły nam dwa pieski, które na końcu trochę podkarmiliśmy. Same jezioro... no coż, to mega rozczarowanie. Bardziej to dwa bajorka, ale nie żałujemy ponieważ widoki po drodze wszystko wynagradzają.
Droga powrotna samochodem mija spokojnie, chociaż dwa razy musieliśmy mijać się z samochodem z na przeciwka (było tyle o ile miejsca na taki manewr). Po szybkim prysznicu ruszamy w drogę do Batumi. Ruch na trasie jest praktycznie zerowy, zaczyna się dopiero przed Zugdidi (w naszą stronę jechał dosłownie jeden samochód). Powoli zaczyna się robić ciemno i komfort jazdy spada dramatycznie. Jak jest jeszcze „szarówka” to praktycznie nikt nie ma włączonych świateł a jak jest już ciemno to większość ma odpalone wszystkie światła, jakie mają. Normą jest jechanie na długich. Sytuacji nie poprawia stan drogi przed Poti, który jest masakryczny, dodatkowo na trasie jest bardzo dużo tirów. Później droga się poprawia, ruch jest mniejszy, więc i prędkość wzrasta. W Batumi niestety nasz gps się gubi. Niby mamy wpisany adres z rezerwacji, ale wywozi nas w jakąś dziwną dzielnicę. Dzwonimy do właściciela naszego hotelu, ale ten uparcie twierdzi, że adres w rezerwacji jest poprawny. Tracimy dobre 45 minut, aby wreszcie trafić do hotelu. Śpimy w Beach House Hotel (15 lari/ osoba ze śniadaniem w pokoju 4-osobowym z łazienką). Hotel jest blisko plaży, ale daleko od centrum. Właściciel powiedział, że w przypadku rezerwacji osobistej (nie przez booking) cena jest jeszcze niższa – mail do kontaktu beachhousebatumi@gmail.com).
Właściciel woła nas na winko. W recepcji siedzą inni goście – małżeństwo z Rosji oraz małżeństwo z Ukrainy (z Charkowa). Pan z Ukrainy od razu przedstawił się i powiedział, że nie jest żadnym separatystą. Obaj Panowie byli już po spożyciu, więc nie trudno było przewidzieć, że za chwilę zaczną dyskutować o obecnej sytuacji na wschodniej Ukrainie. Rozmowa momentami przemieniała się w mocną kłótnię. Postanowiłem ratować wieczór i przyniosłem naszą polską wódkę
:) Panowie na czas kolejki godzili się, piliśmy na przyjaźń polsko-ukraińsko-rosyjsko-gruzińską i dalej wracali do swojej „dyskusji”. Największy ubaw z tego mieli Gruzini
:) Impreza kończy się nad ranem.
DZIEŃ 5 – 9 września 2014
Po wczorajszej imprezce pozwalamy sobie na trochę dłuższy sen. Po śniadaniu ruszamy na plażę. Widać, że jest już po sezonie, ponieważ na plaży jesteśmy sami. Słoneczko ładnie przygrzewa (było ponad 30 stopni), więc plażowanie jest całkiem sympatyczne. Robimy małą przerwę i jedziemy na lokalny bazar, gdzie kupuję sandały (wcześniejsze rozleciały się pierwszego dnia w Gruzji). Wracamy ponownie na plaże a wieczorem jedziemy do Gonio, gdzie polscy znajomi Ani prowadzą bar.
Byliśmy wszyscy mocno zmęczeni, dlatego tego dnia nie zwiedziliśmy zbyt dużo.
DZIEŃ 6 – 10 września 2014
Tego dnia budzik dzwoni o niemiłosiernej 5:30. Wyjeżdżamy chwilę po 6. Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest Akhaltsikhe. Droga liczy niby tylko 150 km, ale jest to droga przez góry, więc spodziewamy się, że przejazd może nam zająć więcej czasu. Początkowo jedzie się bardzo przyjemnie – super asfalt, piękne widoki. Około godziny 8 zatrzymujemy się w małej miejscowości i szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Z tego co zauważyliśmy o tej godzinie większość knajpek jest jeszcze pozamykana, ale w tej mieścinie jest otwarty jeden sklep. Mówimy, że chcemy śniadanie i Pani zabiera nas na tył sklepu, gdzie stoi kilka stołów (jeszcze zastawionych po wczorajszej biesiadzie), jest także kuchnia. Pani nie wie za bardzo co nam przygotować, dlatego ze sklepu przynosimy jej jajka i kilka innych składników i prosimy o przygotowanie śniadania. Po chwili na nasz stół wjeżdża przepyszna jajecznica
:)
Tak posileni ruszamy dalej. Niestety, około 70 km za Batumi urywał się asfalt i zaczyna się prawdziwa gruzińska przeprawa. Szybciej niż 20-30 km/h nie jedziemy, bo na tych dziurach jednak szkoda samochodu, zresztą wszyscy poruszają się z taką prędkością (ruch jest malutki, głownie jadą samochody terenowe i kamazy). Przejeżdżamy przez kilka malutkich miejscowości z małymi minarety. Po drodze mijamy budowę wyciągu narciarskiego. Po około 6 godzinach od wyjazdu docieramy do Akhaltsikhe. Średnia jest bardzo słaba, moglibyśmy jechać dłuższą, ale szybszą drogą przez Kutaisi, ale nie żałujemy czasu spędzonego na tej trasie. Dla nas właśnie takie przejazdy poza asfaltem i trasą maszrutek będą stanowić esencję naszej podróży po Gruzji.
Zwiedzenie w samo południe, przy temperaturze sięgającej ponad 30 stopni, po raptem kilku godzinach snu i kilku godzinach za kierownicą nie jest mega komfortowe, momentami zasypiam na stojąco, ale trzeba przyznać, że twierdza prezentuje się świetnie (wejście kosztuje 5 lari).
Po małym odpoczynku ruszamy do Vardzi. Już po drodze widoki są przepiękne i od razu wszyscy są mniej śpiący
:) Zgarniamy z drogi stopującego Chorwata i takim składem dojeżdżamy pod parking. Wjazd kosztuje 3 lari i już od samego początku widoki są powalające z nóg. Zastanawiałem się, czy to skalne miasto to przypadkiem nie będzie jakaś lipa, ale to co widzę jak najbardziej mnie satysfakcjonuje
:) Nie śpieszymy się i spokojnie wchodzimy do pojedynczych domów (cel). Jest to chyba pierwsze miejsce w Gruzji w którym spotykamy tylu turystów.
Tego dnia mieliśmy jeszcze jechać do Borjomi i tam nocować, jednak rezygnujemy z tego i postanawiamy zanocować w Vardzi. Wcześniej odwiedzamy jednak pobliski żeński klasztor. Na miejscu spotykamy tylko kilku miejscowych, którzy przyjechali akurat na zaczynające się nabożeństwo. Klimat jest magiczny, chwilę się przyglądamy i przysłuchujemy śpiewom i jedziemy do hoteliku.
Hotel znajduje się on zaraz za mostem po prawej stronie (jadąc w kierunku Akhaltsikhe). Jest to hotel znajomych Ani, dlatego my dostajemy specjalną ceną, standardowo jest to 30 lari / osoba (pokoje są z łazienkami). Namiary - Hotel Taoskari Vardzia, +995 577 74 99 96, kartula@ymail.com. Na kolację udajemy się do restauracji po drugiej stronie ulicy z przepięknym widokiem na Vardzię (i tęczę, która akurat wychodzi). Kolacja z winkiem z takimi widokiem smakuje wybornie.
CDNDZIEŃ 7 – 11 września 2014
Rano nie pozwalamy sobie na długi sen i dość wcześnie ruszamy do Borjomi. Po drodze zatrzymujemy się przy twierdzy Khertvisi. Jest ona trochę zaniedbana, wejście nie jest w żaden sposób oznaczone. Robimy sobie mały spacerek i już chcemy ruszać dalej, gdy Paweł przypomina sobie, że pod poduszką zostawił paszportówkę ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi. Szybko wracamy do hotelu, na szczęście nic nie zniknęło
:)
Do Borjomi docieramy chwilę po 11. Jest już za późno, żeby ruszyć gdzieś w góry, dlatego postanawiamy się trochę pokręcić po okolicy. Na początku jedziemy do naszej kwatery. Śpimy w Likani u Giorgi. Jest to kwatera w żaden sposób nie oznaczona. Nocleg kosztuje 10 lari / osoba (łazienka na zewnątrz), śniadanie kosztuje 2,5 lari / osoba. Nasza właścicielka jest mega przeuroczą osobą, która wkłada dużo serca, żeby turyści czuli się u niej jak najlepiej. Śniadania przyrządza tylko z własnych produktów, może przygotować także obiady. Będąc w Likani trzeba kierować się w uliczkę, która znajduje się naprzeciwko sklepiku (jest tam kilka sklepów obok siebie i szerokie pobocze). Namiar telefoniczny to: +995 593 667 420.
Pierwsze miejsce, które odwiedzamy w Borjomi to informacja turystyczna. Mądrzejsi jedziemy do biura Parku Narodowego Borjomi (znajduje się między Borjomi a Likani). Aby wejść do parku trzeba wyrobić przepustkę (bilet), które można dostać tylko w ich siedzibie. Bilet jest darmowy, spisują jednak Twoje namiary i bilet jest przypisany na konkretną trasę (nie można jej zmienić w trakcie wycieczki). Bilety mogą być na trasie sprawdzane przez strażników (o samym parku i trasie trochę dalej).
Następnie postanawiamy odwiedzić pobliski Zielony Monastyr, ale nie wywiera on na nas dużego wrażenia.
Siedzimy i tak dumamy co by tu dalej zrobić i wpadamy na pomysł podjechania do gruzińskiego kurortu zimowego Bakuriani. Droga jest bardzo dobra, chociaż kręta (ale do tego już się w Gruzji przyzwyczailiśmy). Latem w zimowym kurorcie wieje nudą, więc szybko chcemy z niego uciekać. Na mapie w okolicy jest zaznaczone jezioro Tabatskhuri. Pytam się policjantów ile to jest kilometrów – słyszę odpowiedzieć 30 km, pytam jaka jest droga – słyszę że ani harosza ani plochaja. Nie zastanawiając się więcej wsiadamy w samochód i jedziemy.
Wraz z końcem miejscowości kończy się asfalt. Na szczęście droga faktycznie jest dobra. Ruch musi być mały, ponieważ w większości jest ona równa, więc spokojnie można jechać 50-60 km/h. Po kilku kilometrach wiemy, że dla samych widoków warto było jechać. Co chwilę zatrzymujemy się, aby robić zdjęcia.
Gdy dojeżdżamy na przełęcz Tskhratskaros (2454 m.n.p.m) zatrzymuje nas armia (w pełnym umundurowaniu,w kamizelkach kuloodpornych i z kałachem u boku). Sprawdzają nam dokumenty. Paweł ma tylko dowód i bardzo krzywo na to patrzą. Tłumaczymy im, że na takim dokumencie można wjechać do Gruzji i że wszystko jest okay. Cała kontrola trwa dobre 20 minut i ostatecznie nas puszczają. Żołnierze mówili, że są ze specjalnej jednostki antyterrorystycznej i widziałem, że zatrzymywali wszystkie pojazdy na tej przełęczy. Mieli tam swoje stanowisko, więc obstawiam, że są tam na stałe.
Dalej widoki są jeszcze lepsze, buzia sama nam się cieszy. Dojeżdżamy wreszcie do małej mieściny położonej nad jeziorem o takiej samej nazwie jak jezioro
:) W mieścinie aż piszczało biedą. Domostwa były bardzo biedne, dojeżdżamy do małego kościółka. Jest zamknięty, ale już za chwilę przychodzi Pani i zaprasza nas do środka. Kościółek jest ormiański, opowiada nam trochę o samej miejscowości (liczy ona około 200 domów, małą swoją szkołę, w zimę temperatura spada do -30).
Robi się późno, dlatego powoli wracamy do Borjomi. Po drodze widzimy kilka szałasów, obstawiamy, że stoją one tylko w lato, kiedy wypędzane są owce. Przy jednym z takich szałasów stoją dzieci, więc dzielimy się z nimi delicjami. Ich radość była nie do opisania
:) Na przełęczy stoją inni żołnierze, więc znowu nas zatrzymują. Mówimy im, że nasze dokumenty były już sprawdzane, więc tym razem kontrola trwa szybko.
Kolację zjadamy już w Borjomi. Szukamy jeszcze w supermarkecie czaczy i wtedy z pomocą przychodzi nam lokals. Mówi, że tutaj jest drogo i słabo i on ma poleci miejsce, gdzie możemy dostać super czaczę. Jest to restauracja Cafe Turisto (przekraczając most, który prowadzi do Parku Borjomi należy skręcić w drugą ulicę w prawo, ulica Nodar Dumbadze). Właściciel jest bardzo sympatyczny, już na przywitanie nas wyściskał. Pół litrowa butelka domowej czaczy kosztuje 5 lari. Kupujemy od niego jeszcze kiszone ogórki na zagrychę. Następnego dnia przyjeżdżamy na obiad (przepyszne jedzenie, do tego bardzo tanio) i wychodzimy z całym kartonem czaczy
:)
DZIEŃ 8 – 12 września 2014
Po przepysznym śniadaniu ruszamy na trasę parku narodowego Borjomi-Kharagauli.
Jedynym możliwym szlakiem do zrobienia w jeden dzień jest szlak nr 1 i szlak nr 6 – a dokładnie połączenie ich. Zaczynamy szlakiem nr 1, dochodzimy do jego połączenia ze szlakiem nr 6 i tym szlakiem wracamy.
Szlak nr 1 zaczyna się w Likani, dlatego tym bardziej jesteśmy zadowoleni że śpimy tam a nie w Borjomi. Podejście nie jest specjalnie trudne, momentami jest stromo, ale bez problemu i szybko docieramy do łącznika. Mamy apetyty na więcej, dlatego postanawiamy podejść jeszcze trochę szlakiem nr 1 i później już wracać. Około 12 docieramy do pierwszego schroniska. Poniżej zdjęcie schroniska – jak widać jest czysto ale spartańsko. Nie ma co liczyć na prąd, wodę, czy jakiś obiad.
Tam też robimy dłuższą przerwę i powoli zaczynamy schodzić w kierunku wioski Kwabischewi. Gdy jesteśmy już na wspomnianym łączniku trasy 1 i 6 i do końca trasy mamy 6 km zaczyna padać deszcz, który zamienia się w burzę z piorunami. Trasa momentami to mały strumień, jest mega ślisko, dodatkowo trasa nr 6 jest dużo bardziej stroma niż 1, dlatego wszyscy solidarnie zaliczamy kilka wywrotek.
Po pewnym czasie deszcz ustaje, ale i tak do wioski wracamy przemoczeni, brudni i zmęczeni. Pod wejściem do parku czeka taksówka, która za 15 lari zawozi nad do Likani.
Po małym odpoczynku ruszamy do centrum miasta. Po męczącym dniu chcemy skorzystać z gorących źródeł. Po wejściu do parku zdrojowego należy iść około 40 minut (za wodospadem kończą się latarnie, więc niezbędne są latarki). Obecnie jest tylko jeden basen z ciepłą wodą. Całość jest trochę zaniedbane i nie ma tam żaden infrastruktury (nie ma żadnej latarni, ławeczek, czy przebieralni).
DZIEŃ 9 – 13 września 2014
Dzisiejszy dzień zaczynamy od wizyty u wulkanizatora. Gdy wyjeżdżamy z kwatery okazuje się, że przednia lewa opona jest przebita (znajdujemy w niej wbitą śrubkę). Na szczęście naprawa trwa szybko i ruszamy w drogę do Tbilisi. Ruch jest dużo większy niż na innych trasach, ale już bez większych problemów docieramy w okolice Metra Didube. Pierwszy nocleg w Tibilisi mamy w Caritasie. Do dyspozycji mamy swój własny pokój, z własną łazienką za 20 lari / osoba. Dodatkowo Caritas jest zlokalizowany dosłownie 1 minutę od metra Didube (jest także gdzie postawić samochód).
Metrem dojeżdżamy na początek ulicy Rustvaveli i spokojnie spacerujemy sobie po mieście. Już od początku przypada mi ono do gustu. Atrakcje turystyczne są dobrze oznaczone, w wielu miejscach jest darmowe wifi, mimo że jest to największe miasto w Gruzji nie czuć tego. Takie przyjemne miejsce
:)
Na ulicy Puszkina trafiamy do baru Warszawa. Wstępujemy na piwko, trochę rozmawiamy, dostajemy rekomendacje co jeszcze można zobaczyć i w ten sposób trafiamy na bazar w okolicy Suchego Mostu. Jeżeli ktoś szuka pamiątek, starych orderów i innych artefaktów z ZSRR to miejsce jest stworzone dla niego. Wielu Gruzinów sprzedaje swoje pamiątki z zamierzchłych czasów – wybór jest ogromny.
Trafiamy także na stare miast a następnie wjeżdżamy kolejką na wzgórze. Powoli szukamy czegoś do jedzenia, niestety ceny nas trochę przerastają. Ostatecznie siadamy w jeden z knajpek, gdzie zamawiam typowo Gruzinką potrawę – stek z frytkami. Mega zmęczeni wracamy do Caritasu.
DZIEŃ 10 – 14 września 2014
Na dzień dzisiejszy mieliśmy zaplanowane bardzo dużo, niestety rzeczywistość trochę zweryfikowała nasze plany. Z samego rana ruszyliśmy w kierunku Stepancminda. Pierwszy postój zrobiliśmy przy twierdzy Ananuri. Po małej sesji zdjęciowej pojechaliśmy dalej i zatrzymaliśmy się dopiero w Godauri na śniadanie. Mała sesja zdjęciowa przy Przełęczy Krzyżowej i byliśmy na miejscu. Wbrew temu co wiele osób mówiło droga wcale nie była taka straszna. Praktycznie przez całą trasę był asfalt, ruch owszem momentami był większy, ale też bez przesady.
Na ten dzień mieliśmy ambitny plan wejść do starej bazy meteorologicznej i tam zanocować. W Internecie były sprzeczne informacje na temat samego czasu dojścia tam spod kościoła Tsminda Sameba jak i samych warunków tam panujących. Nocleg zarezerwowaliśmy już w Tbilisi (20 lari sam nocleg, 25 lari nocleg z pościelą), ale na miejscu w informacji turystycznej Pani po raz pierwszy w życiu usłyszała od nas, że można wykupić nocleg z pościelą. Potwierdziły się także informacje (od poznanych na szlaku polek), że warunki w schronisku są bardzo słabe – brak wody, prąd tylko przez 2 godziny, dach w wielu miejscach dziurawy jak szwajcarski ser, dlatego w środku jest bardzo wilgotno a temperatura wewnątrz wynosi około 0 stopni (podobno cieplej jest w namiocie niż w środku). Nie byliśmy przygotowani na takie warunki (ja nie zabrałem żadnego śpiwora, ponieważ liczyłem na pościel za którą de facto już zapłaciłem), dlatego ostatecznie zrezygnowaliśmy z tego planu.
Wsiedliśmy w naszą terenówkę i pogrzaliśmy pod kościół. Chwilę się pokręciliśmy – nie powiem, zdjęcia, które oglądałem wcześniej wyglądały super, ale w rzeczywistości kościół wygląda jeszcze lepiej.
Zostawiamy samochód pod kościołem i ruszamy w kierunku lodowca. Pogoda nam dopisuje, więc idzie się całkiem dobrze. Jednak z każdym metrem pogoda się zmienia – robi się coraz chłodniej, w pewnym momencie wchodzimy ponad poziom chmur i tam wieje już ostro. Gdy dochodzimy na przełęcz (2951 m.n.p.m.) wiemy, że podejście pod lodowiec trochę mija się z celem. Na przełęczy siedzą trzy dziewczyny z Izraela do których się przysiadamy. Dziewczyny są zmarznięte (nie zabrały żadnych ciepłych rzeczy), ale za to mają pyszne jedzonko
:) Dziewczyny jak same powiedziały są religijne, dlatego mogą jeść tylko koszernie i na cały wyjazd zabrały swoje jedzenie. Dzielą się z nami, my za to oddajemy im część swoich ubrań. Razem schodzimy na dół a że z każdym metrem jest cieplej to i idzie się przyjemniej. Opowiadamy sobie nawzajem o Polsce i Izraelu. Zanim się zorientowaliśmy byliśmy już na dole. Widoczność była jednak zerowo. Chmury zawisły na wysokości kościółka i widoczność była na kilka metrów. Planowaliśmy na koniec dnia porobić jeszcze trochę zdjęć, ale musieliśmy obejść się smakiem.
To jest dopiero "pełne odwiedzenie Gruzji", cały przekrój tego kraju, fajna relacja. Służby w tym kraju są w ogóle jakieś przewrażliwione, ja za zdjęcie panoramy gór na tle pasa startowego lotniska w Kutaisi prawie zostałem uznany za szpiega.
:) Po przylocie za zdjęcie samolotu Wizzaiar / dla prywatnych statystyk/ także byłem przyczyną niezrozumiałej wówczas interwencji. Jednakże Gruzja jest fajnym i może przez to bezpiecznym krajem.
Piekna Gruzja nic tylko jechać. Tak się zapytam autora ...hmm jaki był koszt samochodu na tyle dni. Coś możesz powiedzieć o warunkach , wypożyczalni, depozyty itp. Koszt.
Dzięki wielkie za super relację. Sam od pewnego czasu wybieram się w tamte strony i na pewno twoje doświadczenie przyda się. Niektóre zdjęcia na prawdę super, aż chciałoby się wrzucić w ramkę
:)
Super relacja. Mam dwa pytania:-czy byłaby możliwość podania kontaktu do pani Anny? ,-na jakich źródłach opieraliście się tworząc plan wyprawy, oczywiście poza sugestiami "tubylców" ( internet, przewodniki)?
Kontakt do Ani to rozagruzji@onet.eu . Gruzję od dawna miałem w planach, więc od dawna o niej czytałem (fora, czasopisma podróżnicze, książki). Na miejscu miałem ze sobą przewodnik Lonely Planet.
Słowem wstępu:
Ilość osób: 4
Termin podróży: 5 – 17 września
Większość zdjęć w relacji nie jest mojego autorstwa a Pawła, który był z nami (http://www.photopawel.eu/blog/).
Do odwiedzenia Gruzji zbierałem się już kilka razy, jednak zawsze wypadały inne wyjazdy. Wreszcie w pracy powstał pomysł i ruszyliśmy. Dołączyła do nas jeszcze koleżanka Ania, która przez kilka lat mieszkała w Gruzji (z jej blogiem możecie zapoznać się na stronie http://www.rozagruzji.pl).
Dzień 1 – 5 września 2014
Do Gruzji polecieliśmy liniami Wizz Air z Warszawy. Niestety już na początku samolot miał godzinę opóźnienia, jednak dalej lot przebiegał już bez problemu.
Pierwszy nocleg mieliśmy zarezerwowany w Hostelu Kutaisi by Kote (http://hostelkutaisi.wordpress.com/, 20 lari / osoba, miejsce w pokoju dwuosobowym, łazienka na zewnątrz). Z lotniska za darmo do hostelu zawiózł nas Geogrian Bus. Przyjechaliśmy dość późno, dlatego skoczyliśmy tylko wymienić pieniądze, zjeść kolację i wypić piwko.
Dzień 2 – 6 września 2014
Pierwszą rzeczą, którą mieliśmy rano do zrobienia było odebrania samochodu. Z racji tego, że chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i jednocześnie być niezależnym zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu. Samochód wypożyczyła nam koleżanka Ania, o której wspominam na początku relacji. W czasach, gdy mieszkała w Gruzji był to jej samochód, teraz wypożycza go na potrzeby Fundacji Serce dla Gruzji lub turystą. Nie będę pisał o stawce, ponieważ dla nas było ona promocyjna, ale jak ktoś chce wypożyczyć samochód to zachęcam do bezpośredniego kontaktu z Anią.
Do dyspozycji mieliśmy Nisana Pathfidera 4x4. Samochód był sprowadzony z USA, dlatego nie zdziwiła mnie automatyczna skrzynia biegów, nie zdziwił mnie także 3,5 litrowy silnik. Bardziej obawiałem się wizyty na stacji, ale i tutaj samochód wprawił mnie w osłupienie. Przy jeździe trochę po asfalcie, trochę po górach spalił 12 litrów / 100 km, przy jeździe głównie po asfalcie spalił około 15 litrów / 100 km. Nigdy nie byłem przekonany do automatycznej skrzyni biegów, ale w tym modelu działa ona bardzo sprawnie i na gruzińskie drogi automat to wybawienie (jak pomyślałem sobie ile musiałbym się namachać skrzynią przy tych wszystkich zakrętach, podjazdach to aż mnie boli na samą myśl :) ). Wielokrotnie przydał się także fakt, że samochód był wysoko zawieszony i żadna droga nie stanowiła dla nas przeszkody (tylko raz musieliśmy włączyć napęd 4x4).
Po odebraniu samochodu ruszyliśmy do pierwszego miejsca, czyli katedry Gelati. Trwa jej renowacja (stoi trochę rusztowań), ale nie psuje to ogólnego wrażenia. Bardzo ładnie prezentuje się wnętrze. Spędzamy tam chwilę i ruszamy dalej.
Drugim punktem tego dnia jest monastyr w Motsametcie. Już w Gelati było turystów jak na lekarstwo, za to w Motsametcie jesteśmy tylko my i dwójka Polaków, których zgarnęliśmy po drodze. W przewodniku wychwalali położenie tego monastyru, ale na mnie nie wywiera ono wrażenia. Tak samo jak freski.
Powoli robi się późno a przed nami jeszcze droga do Mestii. Podczas przerwy w małej miejscowości pod sklepem zagaduje nas Gruzin, który się pyta, czy możemy go podrzucić do kolejnej miejscowości. Odpowiadamy, że nie ma problemu, Pan jeszcze biegnie kupić dla nas snickersy i jedziemy. W trakcie drogi okazuje się, że nasz pasażer jest już mocno wstawiony. Prawie krzycząc, stara się nas przekonać, że podróż do Mestii jest bezsensu, ponieważ lepiej jechać do niego na wino. Na nic zdają się tłumaczenia i podziękowania na zaproszenie. Gruzin robi się coraz bardziej męczący, dlatego w miejscowości musimy się z nim pożegnać.
Droga do Mestii mija powoli. Na całej drodze jest asfalt, ale zakrętów jest bardzo dużo i nie ma nawet za bardzo kiedy przyśpieszyć. Ruch jest niewielki, widoki wspaniałe, dlatego podróż mija nam bardzo przyjemnie :)
Mieliśmy już wcześniej zarezerwowany nocleg u Rozy (http://www.roza-mestia.com/, 35 lari / osoba w pokoju 4-osobowym ze śniadaniem i obiadem). Śniadania są bardzo dobre i mega sycące, jak nam coś zostawało to braliśmy na trasę. Mieliśmy wykupiony jeden obiad, ale akurat tego dnia Pani Roza się rozchorowała i nie mieliśmy okazji spróbować jej dań.
Tego dnia zrobiliśmy jeszcze mały spacer po mieście.
Wieczorem, gdy siedzieliśmy już w naszym guesthousie usłyszeliśmy gruzińskie śpiewy. Nie chciało nam się ruszać, ale wreszcie poszliśmy sprawdzić o co kaman. Okazało się, że w restauracji obok "ryneczk (zaraz obok komisariatu policji) jest restauracja z muzyką na żywo. W środku było mega dużo osób (w 90% turyści), ale śpiewy były bardzo fajne. Kupiliśmy piwko w sklepie obok i siedząc na ławeczce słuchaliśmy gruzińskich śpiewów. Kolejnego dnia wróciliśmy tam na obiad – jedzenie było okay, chociaż porcje dość małe a ceny wysokie (tylko piwko było w miarę tanie). Dlatego, mimo, że śpiewy są robione pod turystów, chłopakom wychodzi to bardzo fajnie i uważam, że wieczorem warto wpaść na piwko czy dwa i posłuchać muzyki. Niestety nie pamiętam nazwy lokalu.
DZIEŃ 3 – 7 września 2014
Na ten dzień mieliśmy zaplanowany jednodniowy treking. Po przepysznym śniadanku ruszamy na trasę. Niestety już na samy początku się gubimy. Szlaki w Gruzji nie są jeszcze dobrze oznaczone, przez co osobom, które są tam pierwszy raz poruszanie się po górach może sprawić pewne problemy.
Zaplanowaliśmy trasę Mestia – Tsvirimi (czerwony szlak, http://www.svanetitrekking.ge/eng/mestia_c_info.htm). Na początku nic nie wskazywało na taką klęskę. Przy muzeum znaleźliśmy strzałkę kierującą na szlak i myślimy sobie, będzie git. Po jakiś 45 minut dochodzimy jednak do ślepego zaułku. Próbujemy wszystkie wcześniej mijane odnogi, ale także i to kończy się porażką. Bez pardonu mogę powiedzieć, że na takim kręceniu straciliśmy dobre 2,5 – 3 h. Ania na ten dzień wypożyczyła konia i stwierdziła, że ona szybciej zawróci i może uda jej się gdzieś wypatrzeć oznaczenie. Wiedzieliśmy, że w pewnym momencie szlak idzie asfaltową drogą, gps wskazywał nam, że w linii prostej do asfaltu jest 300-400 m. Chcieliśmy przejść ten kawałek na azymut, przez las, ale i tutaj nie daliśmy rady. Wreszcie Ania oddzwoniła, że znalazła strzałkę. Była ona wymalowana na kamieniu, praktycznie przy samej ziemi, dodatkowo schowana za drzewem. Trasa odbijała w lewo ale idą od Mestii nie było jej praktycznie widać. Tego dnia nie spotkaliśmy żadnych innych turystów, ani ludzi, więc nie było się nawet jak zapytać o drogę. Dalej strzałki także były mocno pochowane, ale my byliśmy już bardziej uważni. Dopiero ostatni etap przed dojściem do asfaltówki był wyraźnie oznaczony.
Do Kheshkildi docieramy dopiero o 14:00, czyli po 5 h marszu. Według mapy zrobiliśmy dopiero 6 km, nam gps pokazuje, że mamy nabite już 18 km. Robimy się późno, dodatkowo zbierają się deszczowe chmury. Trochę wkurzeni musimy skapitulować i tą samą drogą wracamy do Mestii.
Wieczorem z powodu choroby naszej gospodyni idziemy do knajpki, którą opisywałem wcześniej.
DZIEŃ 4 – 8 września 2014
Po wczorajszych perypetiach zbieramy się dużo wcześniej i dopytujemy się naszej gospodyni jak oznaczony jest szlak nad jezioro Koruldi (http://www.svanetitrekking.ge/eng/mestia_q_info.htm). Wcale nie jesteśmy zdziwieni informacją, że w Mestii możemy się pogubić i lepiej dojechać samochodem pod krzyż. Gospodyni mówi, że droga jest extreme, ale jak się nie boimy to na pewno jest to najlepsze rozwiązanie. Dzisiaj czasu nie mamy za wiele, dlatego decydujemy się na opcję samochodową. Do samej drogi docieramy bardzo szybko, ale równie szybko dowiadujemy się, dlaczego droga jest extreme. Asfaltu oczywiści nie ma i nigdy nie było, są za to mega dziury, praktycznie cały czas zakręty 180 stopni, ostre podjazdy i małe strumyczki do pokonania. Przez dużą część trasy miejsca jest na jeden samochód, chociaż to też za wiele powiedziane - 20 cm dalej i samochód spada w przepaść. Na szczęście bez żadnych problemów (za to z masą filmików i zdjęć) docieramy pod krzyż.
Z tego miejsca pod jezioro Koruldi jest już stosunkowo blisko. Od samego początku widoki są świetne.
Tego dnia pogoda nam dopisuje, momentami nawet za mocno dopieka słoneczko. Przez dużą część trasy towarzyszyły nam dwa pieski, które na końcu trochę podkarmiliśmy. Same jezioro... no coż, to mega rozczarowanie. Bardziej to dwa bajorka, ale nie żałujemy ponieważ widoki po drodze wszystko wynagradzają.
Droga powrotna samochodem mija spokojnie, chociaż dwa razy musieliśmy mijać się z samochodem z na przeciwka (było tyle o ile miejsca na taki manewr). Po szybkim prysznicu ruszamy w drogę do Batumi. Ruch na trasie jest praktycznie zerowy, zaczyna się dopiero przed Zugdidi (w naszą stronę jechał dosłownie jeden samochód). Powoli zaczyna się robić ciemno i komfort jazdy spada dramatycznie. Jak jest jeszcze „szarówka” to praktycznie nikt nie ma włączonych świateł a jak jest już ciemno to większość ma odpalone wszystkie światła, jakie mają. Normą jest jechanie na długich. Sytuacji nie poprawia stan drogi przed Poti, który jest masakryczny, dodatkowo na trasie jest bardzo dużo tirów. Później droga się poprawia, ruch jest mniejszy, więc i prędkość wzrasta. W Batumi niestety nasz gps się gubi. Niby mamy wpisany adres z rezerwacji, ale wywozi nas w jakąś dziwną dzielnicę. Dzwonimy do właściciela naszego hotelu, ale ten uparcie twierdzi, że adres w rezerwacji jest poprawny. Tracimy dobre 45 minut, aby wreszcie trafić do hotelu. Śpimy w Beach House Hotel (15 lari/ osoba ze śniadaniem w pokoju 4-osobowym z łazienką). Hotel jest blisko plaży, ale daleko od centrum. Właściciel powiedział, że w przypadku rezerwacji osobistej (nie przez booking) cena jest jeszcze niższa – mail do kontaktu beachhousebatumi@gmail.com).
Właściciel woła nas na winko. W recepcji siedzą inni goście – małżeństwo z Rosji oraz małżeństwo z Ukrainy (z Charkowa). Pan z Ukrainy od razu przedstawił się i powiedział, że nie jest żadnym separatystą. Obaj Panowie byli już po spożyciu, więc nie trudno było przewidzieć, że za chwilę zaczną dyskutować o obecnej sytuacji na wschodniej Ukrainie. Rozmowa momentami przemieniała się w mocną kłótnię. Postanowiłem ratować wieczór i przyniosłem naszą polską wódkę :) Panowie na czas kolejki godzili się, piliśmy na przyjaźń polsko-ukraińsko-rosyjsko-gruzińską i dalej wracali do swojej „dyskusji”. Największy ubaw z tego mieli Gruzini :) Impreza kończy się nad ranem.
DZIEŃ 5 – 9 września 2014
Po wczorajszej imprezce pozwalamy sobie na trochę dłuższy sen. Po śniadaniu ruszamy na plażę. Widać, że jest już po sezonie, ponieważ na plaży jesteśmy sami. Słoneczko ładnie przygrzewa (było ponad 30 stopni), więc plażowanie jest całkiem sympatyczne. Robimy małą przerwę i jedziemy na lokalny bazar, gdzie kupuję sandały (wcześniejsze rozleciały się pierwszego dnia w Gruzji). Wracamy ponownie na plaże a wieczorem jedziemy do Gonio, gdzie polscy znajomi Ani prowadzą bar.
Byliśmy wszyscy mocno zmęczeni, dlatego tego dnia nie zwiedziliśmy zbyt dużo.
DZIEŃ 6 – 10 września 2014
Tego dnia budzik dzwoni o niemiłosiernej 5:30. Wyjeżdżamy chwilę po 6. Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest Akhaltsikhe. Droga liczy niby tylko 150 km, ale jest to droga przez góry, więc spodziewamy się, że przejazd może nam zająć więcej czasu. Początkowo jedzie się bardzo przyjemnie – super asfalt, piękne widoki. Około godziny 8 zatrzymujemy się w małej miejscowości i szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie. Z tego co zauważyliśmy o tej godzinie większość knajpek jest jeszcze pozamykana, ale w tej mieścinie jest otwarty jeden sklep. Mówimy, że chcemy śniadanie i Pani zabiera nas na tył sklepu, gdzie stoi kilka stołów (jeszcze zastawionych po wczorajszej biesiadzie), jest także kuchnia. Pani nie wie za bardzo co nam przygotować, dlatego ze sklepu przynosimy jej jajka i kilka innych składników i prosimy o przygotowanie śniadania. Po chwili na nasz stół wjeżdża przepyszna jajecznica :)
Tak posileni ruszamy dalej. Niestety, około 70 km za Batumi urywał się asfalt i zaczyna się prawdziwa gruzińska przeprawa. Szybciej niż 20-30 km/h nie jedziemy, bo na tych dziurach jednak szkoda samochodu, zresztą wszyscy poruszają się z taką prędkością (ruch jest malutki, głownie jadą samochody terenowe i kamazy). Przejeżdżamy przez kilka malutkich miejscowości z małymi minarety. Po drodze mijamy budowę wyciągu narciarskiego. Po około 6 godzinach od wyjazdu docieramy do Akhaltsikhe. Średnia jest bardzo słaba, moglibyśmy jechać dłuższą, ale szybszą drogą przez Kutaisi, ale nie żałujemy czasu spędzonego na tej trasie. Dla nas właśnie takie przejazdy poza asfaltem i trasą maszrutek będą stanowić esencję naszej podróży po Gruzji.
Zwiedzenie w samo południe, przy temperaturze sięgającej ponad 30 stopni, po raptem kilku godzinach snu i kilku godzinach za kierownicą nie jest mega komfortowe, momentami zasypiam na stojąco, ale trzeba przyznać, że twierdza prezentuje się świetnie (wejście kosztuje 5 lari).
Po małym odpoczynku ruszamy do Vardzi. Już po drodze widoki są przepiękne i od razu wszyscy są mniej śpiący :) Zgarniamy z drogi stopującego Chorwata i takim składem dojeżdżamy pod parking. Wjazd kosztuje 3 lari i już od samego początku widoki są powalające z nóg. Zastanawiałem się, czy to skalne miasto to przypadkiem nie będzie jakaś lipa, ale to co widzę jak najbardziej mnie satysfakcjonuje :) Nie śpieszymy się i spokojnie wchodzimy do pojedynczych domów (cel). Jest to chyba pierwsze miejsce w Gruzji w którym spotykamy tylu turystów.
Tego dnia mieliśmy jeszcze jechać do Borjomi i tam nocować, jednak rezygnujemy z tego i postanawiamy zanocować w Vardzi. Wcześniej odwiedzamy jednak pobliski żeński klasztor. Na miejscu spotykamy tylko kilku miejscowych, którzy przyjechali akurat na zaczynające się nabożeństwo. Klimat jest magiczny, chwilę się przyglądamy i przysłuchujemy śpiewom i jedziemy do hoteliku.
Hotel znajduje się on zaraz za mostem po prawej stronie (jadąc w kierunku Akhaltsikhe). Jest to hotel znajomych Ani, dlatego my dostajemy specjalną ceną, standardowo jest to 30 lari / osoba (pokoje są z łazienkami). Namiary - Hotel Taoskari Vardzia, +995 577 74 99 96, kartula@ymail.com. Na kolację udajemy się do restauracji po drugiej stronie ulicy z przepięknym widokiem na Vardzię (i tęczę, która akurat wychodzi). Kolacja z winkiem z takimi widokiem smakuje wybornie.
CDNDZIEŃ 7 – 11 września 2014
Rano nie pozwalamy sobie na długi sen i dość wcześnie ruszamy do Borjomi. Po drodze zatrzymujemy się przy twierdzy Khertvisi. Jest ona trochę zaniedbana, wejście nie jest w żaden sposób oznaczone. Robimy sobie mały spacerek i już chcemy ruszać dalej, gdy Paweł przypomina sobie, że pod poduszką zostawił paszportówkę ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi. Szybko wracamy do hotelu, na szczęście nic nie zniknęło :)
Do Borjomi docieramy chwilę po 11. Jest już za późno, żeby ruszyć gdzieś w góry, dlatego postanawiamy się trochę pokręcić po okolicy. Na początku jedziemy do naszej kwatery. Śpimy w Likani u Giorgi. Jest to kwatera w żaden sposób nie oznaczona. Nocleg kosztuje 10 lari / osoba (łazienka na zewnątrz), śniadanie kosztuje 2,5 lari / osoba. Nasza właścicielka jest mega przeuroczą osobą, która wkłada dużo serca, żeby turyści czuli się u niej jak najlepiej. Śniadania przyrządza tylko z własnych produktów, może przygotować także obiady. Będąc w Likani trzeba kierować się w uliczkę, która znajduje się naprzeciwko sklepiku (jest tam kilka sklepów obok siebie i szerokie pobocze). Namiar telefoniczny to: +995 593 667 420.
Pierwsze miejsce, które odwiedzamy w Borjomi to informacja turystyczna. Mądrzejsi jedziemy do biura Parku Narodowego Borjomi (znajduje się między Borjomi a Likani). Aby wejść do parku trzeba wyrobić przepustkę (bilet), które można dostać tylko w ich siedzibie. Bilet jest darmowy, spisują jednak Twoje namiary i bilet jest przypisany na konkretną trasę (nie można jej zmienić w trakcie wycieczki). Bilety mogą być na trasie sprawdzane przez strażników (o samym parku i trasie trochę dalej).
Następnie postanawiamy odwiedzić pobliski Zielony Monastyr, ale nie wywiera on na nas dużego wrażenia.
Siedzimy i tak dumamy co by tu dalej zrobić i wpadamy na pomysł podjechania do gruzińskiego kurortu zimowego Bakuriani. Droga jest bardzo dobra, chociaż kręta (ale do tego już się w Gruzji przyzwyczailiśmy). Latem w zimowym kurorcie wieje nudą, więc szybko chcemy z niego uciekać. Na mapie w okolicy jest zaznaczone jezioro Tabatskhuri. Pytam się policjantów ile to jest kilometrów – słyszę odpowiedzieć 30 km, pytam jaka jest droga – słyszę że ani harosza ani plochaja. Nie zastanawiając się więcej wsiadamy w samochód i jedziemy.
Wraz z końcem miejscowości kończy się asfalt. Na szczęście droga faktycznie jest dobra. Ruch musi być mały, ponieważ w większości jest ona równa, więc spokojnie można jechać 50-60 km/h. Po kilku kilometrach wiemy, że dla samych widoków warto było jechać. Co chwilę zatrzymujemy się, aby robić zdjęcia.
Gdy dojeżdżamy na przełęcz Tskhratskaros (2454 m.n.p.m) zatrzymuje nas armia (w pełnym umundurowaniu,w kamizelkach kuloodpornych i z kałachem u boku). Sprawdzają nam dokumenty. Paweł ma tylko dowód i bardzo krzywo na to patrzą. Tłumaczymy im, że na takim dokumencie można wjechać do Gruzji i że wszystko jest okay. Cała kontrola trwa dobre 20 minut i ostatecznie nas puszczają. Żołnierze mówili, że są ze specjalnej jednostki antyterrorystycznej i widziałem, że zatrzymywali wszystkie pojazdy na tej przełęczy. Mieli tam swoje stanowisko, więc obstawiam, że są tam na stałe.
Dalej widoki są jeszcze lepsze, buzia sama nam się cieszy. Dojeżdżamy wreszcie do małej mieściny położonej nad jeziorem o takiej samej nazwie jak jezioro :) W mieścinie aż piszczało biedą. Domostwa były bardzo biedne, dojeżdżamy do małego kościółka. Jest zamknięty, ale już za chwilę przychodzi Pani i zaprasza nas do środka. Kościółek jest ormiański, opowiada nam trochę o samej miejscowości (liczy ona około 200 domów, małą swoją szkołę, w zimę temperatura spada do -30).
Robi się późno, dlatego powoli wracamy do Borjomi. Po drodze widzimy kilka szałasów, obstawiamy, że stoją one tylko w lato, kiedy wypędzane są owce. Przy jednym z takich szałasów stoją dzieci, więc dzielimy się z nimi delicjami. Ich radość była nie do opisania :) Na przełęczy stoją inni żołnierze, więc znowu nas zatrzymują. Mówimy im, że nasze dokumenty były już sprawdzane, więc tym razem kontrola trwa szybko.
Kolację zjadamy już w Borjomi. Szukamy jeszcze w supermarkecie czaczy i wtedy z pomocą przychodzi nam lokals. Mówi, że tutaj jest drogo i słabo i on ma poleci miejsce, gdzie możemy dostać super czaczę. Jest to restauracja Cafe Turisto (przekraczając most, który prowadzi do Parku Borjomi należy skręcić w drugą ulicę w prawo, ulica Nodar Dumbadze). Właściciel jest bardzo sympatyczny, już na przywitanie nas wyściskał. Pół litrowa butelka domowej czaczy kosztuje 5 lari. Kupujemy od niego jeszcze kiszone ogórki na zagrychę. Następnego dnia przyjeżdżamy na obiad (przepyszne jedzenie, do tego bardzo tanio) i wychodzimy z całym kartonem czaczy :)
DZIEŃ 8 – 12 września 2014
Po przepysznym śniadaniu ruszamy na trasę parku narodowego Borjomi-Kharagauli.
Jedynym możliwym szlakiem do zrobienia w jeden dzień jest szlak nr 1 i szlak nr 6 – a dokładnie połączenie ich. Zaczynamy szlakiem nr 1, dochodzimy do jego połączenia ze szlakiem nr 6 i tym szlakiem wracamy.
Szlak nr 1 zaczyna się w Likani, dlatego tym bardziej jesteśmy zadowoleni że śpimy tam a nie w Borjomi. Podejście nie jest specjalnie trudne, momentami jest stromo, ale bez problemu i szybko docieramy do łącznika. Mamy apetyty na więcej, dlatego postanawiamy podejść jeszcze trochę szlakiem nr 1 i później już wracać. Około 12 docieramy do pierwszego schroniska. Poniżej zdjęcie schroniska – jak widać jest czysto ale spartańsko. Nie ma co liczyć na prąd, wodę, czy jakiś obiad.
Tam też robimy dłuższą przerwę i powoli zaczynamy schodzić w kierunku wioski Kwabischewi. Gdy jesteśmy już na wspomnianym łączniku trasy 1 i 6 i do końca trasy mamy 6 km zaczyna padać deszcz, który zamienia się w burzę z piorunami. Trasa momentami to mały strumień, jest mega ślisko, dodatkowo trasa nr 6 jest dużo bardziej stroma niż 1, dlatego wszyscy solidarnie zaliczamy kilka wywrotek.
Po pewnym czasie deszcz ustaje, ale i tak do wioski wracamy przemoczeni, brudni i zmęczeni. Pod wejściem do parku czeka taksówka, która za 15 lari zawozi nad do Likani.
Po małym odpoczynku ruszamy do centrum miasta. Po męczącym dniu chcemy skorzystać z gorących źródeł. Po wejściu do parku zdrojowego należy iść około 40 minut (za wodospadem kończą się latarnie, więc niezbędne są latarki). Obecnie jest tylko jeden basen z ciepłą wodą. Całość jest trochę zaniedbane i nie ma tam żaden infrastruktury (nie ma żadnej latarni, ławeczek, czy przebieralni).
DZIEŃ 9 – 13 września 2014
Dzisiejszy dzień zaczynamy od wizyty u wulkanizatora. Gdy wyjeżdżamy z kwatery okazuje się, że przednia lewa opona jest przebita (znajdujemy w niej wbitą śrubkę). Na szczęście naprawa trwa szybko i ruszamy w drogę do Tbilisi. Ruch jest dużo większy niż na innych trasach, ale już bez większych problemów docieramy w okolice Metra Didube. Pierwszy nocleg w Tibilisi mamy w Caritasie. Do dyspozycji mamy swój własny pokój, z własną łazienką za 20 lari / osoba. Dodatkowo Caritas jest zlokalizowany dosłownie 1 minutę od metra Didube (jest także gdzie postawić samochód).
Metrem dojeżdżamy na początek ulicy Rustvaveli i spokojnie spacerujemy sobie po mieście. Już od początku przypada mi ono do gustu. Atrakcje turystyczne są dobrze oznaczone, w wielu miejscach jest darmowe wifi, mimo że jest to największe miasto w Gruzji nie czuć tego. Takie przyjemne miejsce :)
Na ulicy Puszkina trafiamy do baru Warszawa. Wstępujemy na piwko, trochę rozmawiamy, dostajemy rekomendacje co jeszcze można zobaczyć i w ten sposób trafiamy na bazar w okolicy Suchego Mostu. Jeżeli ktoś szuka pamiątek, starych orderów i innych artefaktów z ZSRR to miejsce jest stworzone dla niego. Wielu Gruzinów sprzedaje swoje pamiątki z zamierzchłych czasów – wybór jest ogromny.
Trafiamy także na stare miast a następnie wjeżdżamy kolejką na wzgórze. Powoli szukamy czegoś do jedzenia, niestety ceny nas trochę przerastają. Ostatecznie siadamy w jeden z knajpek, gdzie zamawiam typowo Gruzinką potrawę – stek z frytkami. Mega zmęczeni wracamy do Caritasu.
DZIEŃ 10 – 14 września 2014
Na dzień dzisiejszy mieliśmy zaplanowane bardzo dużo, niestety rzeczywistość trochę zweryfikowała nasze plany.
Z samego rana ruszyliśmy w kierunku Stepancminda. Pierwszy postój zrobiliśmy przy twierdzy Ananuri. Po małej sesji zdjęciowej pojechaliśmy dalej i zatrzymaliśmy się dopiero w Godauri na śniadanie. Mała sesja zdjęciowa przy Przełęczy Krzyżowej i byliśmy na miejscu. Wbrew temu co wiele osób mówiło droga wcale nie była taka straszna. Praktycznie przez całą trasę był asfalt, ruch owszem momentami był większy, ale też bez przesady.
Na ten dzień mieliśmy ambitny plan wejść do starej bazy meteorologicznej i tam zanocować. W Internecie były sprzeczne informacje na temat samego czasu dojścia tam spod kościoła Tsminda Sameba jak i samych warunków tam panujących. Nocleg zarezerwowaliśmy już w Tbilisi (20 lari sam nocleg, 25 lari nocleg z pościelą), ale na miejscu w informacji turystycznej Pani po raz pierwszy w życiu usłyszała od nas, że można wykupić nocleg z pościelą. Potwierdziły się także informacje (od poznanych na szlaku polek), że warunki w schronisku są bardzo słabe – brak wody, prąd tylko przez 2 godziny, dach w wielu miejscach dziurawy jak szwajcarski ser, dlatego w środku jest bardzo wilgotno a temperatura wewnątrz wynosi około 0 stopni (podobno cieplej jest w namiocie niż w środku). Nie byliśmy przygotowani na takie warunki (ja nie zabrałem żadnego śpiwora, ponieważ liczyłem na pościel za którą de facto już zapłaciłem), dlatego ostatecznie zrezygnowaliśmy z tego planu.
Wsiedliśmy w naszą terenówkę i pogrzaliśmy pod kościół. Chwilę się pokręciliśmy – nie powiem, zdjęcia, które oglądałem wcześniej wyglądały super, ale w rzeczywistości kościół wygląda jeszcze lepiej.
Zostawiamy samochód pod kościołem i ruszamy w kierunku lodowca. Pogoda nam dopisuje, więc idzie się całkiem dobrze. Jednak z każdym metrem pogoda się zmienia – robi się coraz chłodniej, w pewnym momencie wchodzimy ponad poziom chmur i tam wieje już ostro. Gdy dochodzimy na przełęcz (2951 m.n.p.m.) wiemy, że podejście pod lodowiec trochę mija się z celem. Na przełęczy siedzą trzy dziewczyny z Izraela do których się przysiadamy. Dziewczyny są zmarznięte (nie zabrały żadnych ciepłych rzeczy), ale za to mają pyszne jedzonko :) Dziewczyny jak same powiedziały są religijne, dlatego mogą jeść tylko koszernie i na cały wyjazd zabrały swoje jedzenie. Dzielą się z nami, my za to oddajemy im część swoich ubrań. Razem schodzimy na dół a że z każdym metrem jest cieplej to i idzie się przyjemniej. Opowiadamy sobie nawzajem o Polsce i Izraelu. Zanim się zorientowaliśmy byliśmy już na dole. Widoczność była jednak zerowo. Chmury zawisły na wysokości kościółka i widoczność była na kilka metrów. Planowaliśmy na koniec dnia porobić jeszcze trochę zdjęć, ale musieliśmy obejść się smakiem.